Gracze z całego świata oczekiwali Operation Wintersun od blisko roku. Wreszcie, gra austriackiego debiutanta na przygodówkowej scenie – firmy Sproing, trafiła na rynki światowe, w tym także do Polski. Czy warto było czekać i ostrzyć sobie na nią zęby? Spory poślizg, z jakim gra pojawiła się w naszej ojczyźnie, w porównaniu do premiery w krajach niemieckojęzycznych, to nie wyjątek. Trzeba to jasno powiedzieć: nasi najbliżsi, zachodni sąsiedzi to w tej chwili potęga, jeśli chodzi o rynek gier przygodowych.
W ostatnim czasie powstało tam kilku prężnie działających dystrybutorów gier (np. DTP-Anaconda, Crimson Cow, Koch Media), a także developerów, którzy wykorzystując dobrą koniunkturę tworzą interesujące produkty (DeepSilver – Secret Files:Tunguska; SilverScreen – Everlight, Simon4; House of Tales – Moment of Silence, Overclocked i inne). Język niemiecki nie jest – jak angielski – językiem międzynarodowym. Z tego powodu trzeba często czekać, aż gry te zarobią na swoim podwórku i wybiją się na rynku rodzimym zanim ktoś weźmie się za ich lokalizację.
Coraz większa ilość nowopowstających przygodówek na pewno niezmiernie cieszy wszystkich miłośników gatunku. Długie oczekiwanie na gotowe już gry może być za to niezwykle frustrujące (a może to czas by powrócić do nauki niemieckiego?). Niepodważalnym faktem jest jednak to, że długie oczekiwanie wzmaga apetyt. Po wielu miesiącach zacierania rąk i bardzo pochlebnych recenzjach w Niemczech, nadzieja na dobrą zabawę i oczekiwania rosną…
Głównym magnesem Operation Wintersun miała być fabuła. Wyeksploatowana do granic możliwości przez gatunek FPS, tematyka II Wojny Światowej, jest jeszcze w miarę świeża jeśli chodzi o gry stricte przygodowe. I niestety, w tym aspekcie spotyka gracza największy zawód. Zawiązana w grze intryga jest bowiem bardzo płyciutka, luźno nawiązująca do badań Nazistów nad wyprodukowaniem bomby atomowej. Fabuła jest prowadzona banalnie i mało logicznie (o realizmie już zupełnie nie ma co wspominać). Samotny profesor ratuje świat z niewielką pomocą dwójki agentów, a na drodze do tajnych baz wojskowych stoi raptem paru żołnierzy. Zbyt mało wyrazisty jest także główny antagonista, SS-man Von Presswitz, który pojawia się rzadko i działa niezbyt rozsądnie. Dwukrotnie, mając okazję, nie unicestwia naszych bohaterów (i dzięki Bogu, bo nie dałby nam uratować świata przed III Rzeszą). Najgorsze jest jednak to, że historia jest mało wciągająca i niezbyt długa, z jednym i to łatwo przewidywalnym zwrotem akcji.
Skoro oś fabularna zawodzi to co od strony technicznej i grywalności ma do zaoferowania Operation Wintersun? Początek jest całkiem obiecujący. Pomimo króciutkiego etapu w Londynie, następny w Instytucie w Berlinie przynosi więcej zabawy za sprawą dużej ilości przedmiotów i kombinacji ich użycia. Poziom trudności systematycznie wzrasta. Niestety, czym dalej, tym coraz słabiej. Pojawiają się dość wtórne zagadki (np. gazeta pod drzwi i wypchnięcie klucza z zamku – skąd my to znamy?), bądź też takie, w których można zginąć (no ale w końcu to wojna więc trudno). Całości dopełnia ostatni etap w Stalingradzie polegający w głównej mierze na podnoszeniu przedmiotu na jednej planszy i użyciu go na następnej. Sprawia to wrażenie jakby, im bliżej końca gry, autorzy nie mieli już świeżych pomysłów i jak najszybciej chcieli produkt ukończyć i wydać.
Interfejs gry jest typowy dla tego gatunku. Korzystamy z lewego kursora myszy do oglądania przedmiotu, a prawym go używamy, bądź prowadzimy konwersacje. Konfigurację tą możemy zamienić na odwrót w opcjach, ale zawsze obsługa ogranicza się do dwóch przycisków myszy. Większość zagadek w grze bazuje na łączeniu i używaniu zawartości naszego inwentarza, choć zdarza się także łamanie kodów w sejfie, drzwiach czy rozbrajanie bomby. Dodatkowo, profesorowi często towarzyszy jeden z dwójki agentów, co powinno dać autorom możliwość stworzenia zagadek polegających na współpracy bohaterów. Niestety, wydaje się, że ten pomysł został zbyt mało wykorzystany. Zazwyczaj, obecność towarzysza sprowadza się tylko do ponaglania nas w poszukiwaniu rozwiązania. Te postaci można było chociaż wykorzystać jako źródło podpowiedzi (choć w sumie zagadki nie są jakoś specjalnie trudne). Jak już jesteśmy przy systemie „hintów”, to po włączeniu w opcjach funkcji „novice mode” można, dzięki wciśnięciu klawisza backspace, spowodować podświetlenie wszystkich „hotspotów” w danej lokacji. Podobny system zastosowano ostatnio w Secret Files: Tunguska. Uważam to za świetne rozwiązanie, gdyż dla mniej wytrwałych graczy pozwala ono uniknąć bolączki gier przygodowych, czyli utknięcia w martwym punkcie i szukania pomocy w solucjach.
Grafika jest całkiem przyjemna, ale ogólnie nie wybija się ponad to co ma do zaproponowania klasyczna gra przygodowa typu point’n’click. Mamy więc do czynienia z płaskimi, dwuwymiarowymi tłami, na które nałożone zostały trójwymiarowe postaci. Trzeba przyznać, że niektóre lokacje wyglądają całkiem malowniczo, jak chociażby zaśnieżone, spokojne niemieckie miasteczko, które skrywa pewną tajemnicę. Większość rozgrywki odbywa się jednak w przestrzeniach zamkniętych, czyli tradycyjnych biurach, laboratoriach itp. Są one dość bogate w szczegóły, choć może niekoniecznie w ilość „hotspotów”. Czasami dokucza jednak tzw. pixel-hunting czyli poszukiwanie mikroskopijnej wielkości przedmiotów na planszy (np. historia pewnego 2-pixelowego klucza) – ratunkiem może być wspomniany już klawisz Backspace. Poza tym, w niektórych miejscach, bohater podchodząc np. do szafy zasłania nam jej zawartość i trzeba się trochę nagimnastykować, żeby znaleźć potrzebne nam z niej rzeczy. Najlepsze wrażenie robi za to sposób, w jaki przedstawiono konwersacje między postaciami (przyjemne „zoomowanie” bohaterów na tle lokacji).
Muzyka nie wyróżnia się czymś szczególnym, ale na pewno nie przeszkadza w rozgrywce. Niestety, męczący jest kiepski dobór podłożonych głosów. Denerwujący jest zwłaszcza głos głównego bohatera. Rozumiem, że profesor miał być trochę flegmatyczny, ale nie aż tak monotonny. Nudny, przemądrzały ton głównego protagonisty sprawia, że jest on raczej antypatyczny. Zarozumialstwo nie przeszkadza mu – o dziwo – na zadawanie idiotycznych pytań na poziomie kilkulatka. No cóż, same dialogi też nie są najlepiej napisane. Zaznaczam jednak, że grałem w wersję angielską, w polskiej może wyglądać to lepiej.
Bardzo blado wypadło zakończenie. Już nawet nie mówię o króciutkim filmiku kończącym grę, zostawiającym otwartą drogę do kontynuacji i dalszych przygód (już pary agentów), ale generalnie mizerna fabuła jest rozwiązana w dość trywialny sposób. Spokojnie można było zmieścić jeszcze trochę lokacji przed powrotem bohatera na Wyspy Brytyjskie (a propos to jak on tam w ogóle dotarł? Wybiegając z budynku w Stalingradzie raczej ciężko od razu znaleźć się w Londynie).
Podsumowując, Operation Wintersun jest sporym rozczarowaniem. Szczególnie w kontekście dzisiejszej, mocnej konkurencji w gatunku. Z drugiej strony, jak na debiut nie jest aż tak tragicznie, ale mogło (i powinno) być znacznie lepiej, a zwłaszcza ciekawiej. Pozostaje wierzyć, że następne dzieło Austriaków będzie już w pełni satysfakcjonujące…
Łukasz „Lookasso” Balowski