Założyłem czarną opaskę na oko, zawiązałem na głowie piracką chustę, łyknąłem mocnego glogu i klikając na ikonkę z napisem Jack Keane na pulpicie, krzyknąłem ochrypłym głosem: aaarrrrgggggggggghhhhh!!! Po wielu godzinach całkiem niezłej zabawy okazało się jednak, że to piracka przygoda w wersji light. Dokonajmy abordażu… Autorzy Jacka Keane’a garściami czerpią z klasycznej serii Monkey Island. Czasami jednak robią to zbyt sztampowo. Mamy zatem głównego bohatera – nieudacznika, któremu wydaje się, że jest piratem.
Mamy też psychopatycznego złoczyńcę – megalomana o niebezpiecznych zapędach. Jego centrum dowodzenia znajduje się na wyspie, a w wykonaniu niecnego planu podboju Wielkiej Brytanii pomagają mu małpy (sic!). Najciekawszym elementem intrygi jest za to prześmieszny agent Jego Królewskiej Mości – Montgomery. To on wynajmuje Jacka do walki z „kryzysem herbacianym”. Do tej misji potrzeba fajtłapy, żeby nie wzbudzać zbytnich podejrzeń i zapewnić sobie przykrywkę w trakcie niebezpiecznej operacji. To zresztą Monty będzie pojawiać się od czasu do czasu w kluczowych momentach, popychając akcję do przodu i rozbawiając nas swoją uroczą arogancją.
W ogólnym rozrachunku, jeśli chodzi o fabułę i klimat, autorom zabrakło nieco fantazji. Temat podjęty jest w sposób oklepany, a na swojej drodze spotkamy wiele szablonowo skonstruowanych postaci. Każda z nich miała stanowić swego rodzaju karykaturę pewnego typu osobowości. I wszystko mogłoby się udać, gdyby stworzono je z większym przymrużeniem oka, pomysłowością, dowcipem i ironią. Humor sytuacyjny z ich udziałem nie śmieszy, a dialogi – choć przyzwoicie napisane – są bardzo „wygładzone” i żartobliwością nie wykraczają poza poziom animowanej bajki dla dzieci. Chlubnym wyjątkiem jest wspomniany wcześniej Montgomery, który sam siebie stawia w absurdalnych sytuacjach, komentując wszystko z pastiszową zarozumiałością. Jednocześnie nie da się go nie lubić – działa zawsze w dobrej wierze. Warto dodać, że dubbing (angielski) jest dosyć dobrze podłożony, a aktorzy pasują do swoich ról. A należy zauważyć, że Jack Keane to przecież oryginalnie gra niemiecka.
Oprócz przeciętnej fabuły, do psucia klimatu gry znacznie przyczynia się najgorszy element Jacka Keane’a, czyli grafika. Zastosowany tutaj silnik z Ankh (poprzedniej produkcji Deck 13) tym razem nie do końca się sprawdza. W najwyższej rozdzielczości (1280×1024) i na najwyższych detalach, kontury obiektów są strasznie „spixelowane”, a niektóre elementy tła są wręcz beznadziejnej jakości. Tekstury są brzydkie, niedokładne i nałożone na siłę na kanciaste modele obiektów. Wykonanie gry jest przestarzałe o kilka lat i nawet jaskrawe kolory tego nie ukryją. Na myśl przychodzi słowo: kicz. Po dłuższym obcowaniu z grą zaczynają po prostu boleć oczy, a poczucie estetyki jęczy z cierpienia. Po co robić grę w 3D jeśli grafika jest tak słabej jakości? Ano silnik Ankh był już gotowy, więc zaoszczędzono sporo czasu i pieniędzy. Proponowałbym, żeby następnym razem te zaoszczędzone pieniądze zainwestować w dobrego grafika, który przynajmniej stylistyką i odpowiednim doborem kolorów zatuszowałby ile się da.
Ale sama brzydota gry (przypominam, że kolorowe nie zawsze znaczy od razu piękne) to nie jedyny problem dziedzica Ankh. Na minus jest także animacja. Postaci poruszają się nienaturalnie, a wychodząc po schodach po prostu przeskakują stopień po stopniu. Czasami podczas używania przedmiotów gra przeskoczy tylko do następnej sceny i nie zobaczymy dokładnie co nasz bohater zrobił. Poza tym występują drobne niedoróbki graficzne jak unosząca się w powietrzu, otwarta gazeta (ręce zamiast ją trzymać zwisają wzdłuż ciała), albo widoczny u pasa Jacka nóż, który akurat w danej scenie leży zamknięty w starym zegarze. Większość przerywników wykonanych na silniku gry wygląda również słabo – brakuje w nich także filmowego ducha. A sam silnik – no cóż – mimo, że porażających efektów nie wywołuje, to jednak skonstruowany jest tak, że na słabszych komputerach długość wczytywania się kolejnych fragmentów gry może być irytująco długa. Najgorsze jednak, że kamera w świecie Jacka Keane’a nie zawsze pokazuje to co byśmy chcieli akurat zobaczyć i w ogóle utrudnia poruszanie się postacią. Klikając myszką na punkcie, do którego mamy zamiar dojść, nie bardzo wiemy jak i gdzie kamera się obróci. Czasem utrudnia to znalezienie niektórych przedmiotów, innym razem przyjdzie nam nieco się cofnąć, bo Jack pójdzie nie tam gdzie chcieliśmy.
Ospałą atmosferę gry mogłaby niewątpliwie ożywić dynamiczna ścieżka dźwiękowa. Jest jednak dosyć bezpłciowa i tak jak inne elementy gry zbyt standardowa. Dosyć nijaki motyw muzyczny pobrzmiewa w tle, ale tak jakby go w ogóle nie było. Przydałaby się jakaś szybsza muzyka z jajem, żeby nadać grze trochę dowcipnego i przygodowego charakteru. Idealnie nadawałyby się jakieś zwariowane, szybkie, nowoczesne wersje pirackich melodii i żeglarskich szant. Niestety w wielu aspektach autorzy gry poszli po najbezpieczniejszej linii.
Trochę ponarzekałem, więc czas teraz na zalety Jacka Keane’a, które miały decydujący wpływ na ocenę końcową. Jack Keane jest pierwszą grą od dłuższego czasu, która zapewnia zabawę na kilkanaście (w porywach nawet do 20) godzin. Co prawda, 3 pierwsze rozdziały przechodzą się same (podnosimy przedmiot, używamy za chwilę itd.), ale okazuje się potem, że to tylko rozgrzewka. Najlepsza rozrywka zaczyna się od rozdziału czwartego (w sumie jest ich trzynaście), kiedy otwiera się przed nami dostęp do miasteczka z wieloma lokacjami, postaciami i zadaniami do wykonania. Mnogość możliwych kombinacji używania przedmiotów zwiększa automatycznie poziom trudności i urozmaica rozgrywkę. A co bardzo ciekawe, niektóre sprawy w Jack Keane możemy rozwiązać na dwa różne sposoby, używając odmiennych obiektów w innych miejscach. To właśnie zagadki są najmocniejszą stroną tej gry. Autorzy nawiązali tutaj w pewien sposób do klasyki i postawili na sporą ilość przedmiotów i ich interesujące interakcje z otoczeniem. Podobnie jak w wielu starych tytułach, znajdziemy w Jack Keane wiele absurdalnych zastosowań dla naszych rzeczy. Nierzadko przyjdzie nam pomyśleć poza ramami zdrowego rozsądku i szukać rozwiązań w krainie absurdu. Dla niektórych będzie to irytujące, inni poczują się jak ryba w wodzie. Takie motywy rekompensują jednak nieco brak fantazji autorów w zakresie fabuły i wprowadzają nasz tok myślenia w świat wyobraźni.
Ciekawostką jest też wprowadzenie sterowania postacią Amandy (pomocniczki złoczyńcy) w trzech fragmentach gry i jeden, krótki fragment z małym Jackiem, kiedy wracamy pamięcią do czasów jego dzieciństwa. Podczas rozgrywki możemy także zbierać różne przedmioty bonusowe, których w grze się nie używa, ale ich kolekcjonowanie dodaje figurki z postaciami z gry do muzeum figur woskowych, które możemy odwiedzić wchodząc przez menu główne. Mamy też możliwość przejścia gry w trybie „historycznym”, czyli zamiast w wersję kolorową gramy w odcieniu sepii. Dziwny to zabieg, chociaż może autorzy gry dostali migreny od pierwotnej grafiki…
W sumie, dostajemy w Jack Keane mniej więcej to co w Escape from Monkey Island, tyle że mniej i w nieco gorszym wykonaniu. A czwarta część Monkey Island jest jednak najsłabszą z całej pirackiej serii… Jack Keane zapewnia sporo zabawy, ale na niezbyt wyszukanym poziomie. Szkoda, że kilka dobrych pomysłów i całkiem dobre zagadki znalazły się w takim słabym opakowaniu, z przeciętną fabułą. Trudno też tutaj o poczucie atmosfery pirackiej przygody. Jeśli jednak jesteście w stanie przymknąć oko na niedostatki graficzne i dziecinny charakter gry, to w Jacka Keane’a można zagrać. Powrót do czasów i poziomu LucasArts jest jednak tylko częściowy.
Maciej „Troubleman” Bauer